Konstancin-Jeziorna
Mosje Koza

Jeziorna - miasto widmo. W dwudziestoleciu międzywojennym prawie połowę ludności (choć różne źródła mówią różnie) tej podwarszawskiej wsi stanowili Żydzi. Dziś nie ma po nich praktycznie żadnego śladu, a okoliczni mieszkańcy niewiele chcą mówić na ten temat. Trudno też doszukać się czegoś więcej w publikacjach, tylko kilka suchych faktów. Tak, jakby nigdy tu nie mieszkali konkretni ludzie, opisuje się ich bezosobowo niczym spis majątku. Pozostały strzępy informacji w różnych książkach, kilka drewnianych chałup (z roku na rok coraz mniej) oraz mykwa. Prawdopodobnie za kilkanaście lat nie pozostanie już żaden ślad. Chciałbym wspomnieć kilku tutejszych Żydów, których udało mi się wyłapać z literatury.
Dziś nazwa oficjalna brzmi "Konstancin-Jeziorna", ale wtedy rozgraniczenie było zdecydowane, a rzeczka Jeziorka vel Jezioranka stanowiła granicę naturalną. Kręcąc "tędy i owędy" - tu akurat wyraźnie odcina wytworny (ongiś) Konstancin od Jeziorny, typowego dla tamtych czasów żydowskiego miasteczka. Nawet pachniało tam inaczej. Właśnie typowo, jak w skupisku żydowskiej biedoty. Z Jeziorny znałam już parę osób. "Bułczarkę", która w niedzielne rana, do śniadania, przynosiła, w wielkim koszu, świeżutkie, chrupiące pieczywo. Rozgadana i głośna, każdą kajzerkę zachwalała osobno, jako rarytas. Nie wiem, czy naprawdę tak się nazywała, ale mówiliśmy o niej - Chajka. W Jeziornie pierwszy raz byłam u zegarmistrza. Ten nazywał się Zamojski. Wysoki, z długą, szeroką, siwą brodą. Zaskoczyła mnie ilość i różnorodność zegarków, zgromadzonych jednocześnie w jednym pomieszczeniu? Wziąwszy nasz budzik do reperacji, Zamojski dał w zamian na ten czas inny, któryś z tych, co były u niego. Z Jeziorny pochodziły dwie siostry Mendlówny, domokrążczynie, handlujące towarami łokciowymi (a przy okazji bielizną, pasmanterią itp.). Swój sklepik nosiły w tobołach, na plecach. Ale my nie byliśmy ich klientkami, kupowałyśmy u pani Dobowej, takiej samej krążącej handlarki. Pani Dobowa mieszkała oczywiście w Jeziornie. Handlowała materiałami łokciowymi, a także gotowymi wyrobami, jak pończochy czy bielizna. Te właśnie towary zawierał jej tobół. Mąż także z nimi chadzał. Był małomówny, również wysoki i cienki. Niektórzy przezywali go "Bocianem", ale do niego zwracano się oczywiście "panie Doba" - a on uśmiechał się zawsze przy tym wąskimi wargami. Wcale bowiem nie nazywali się Dobowie. Na nazwisko mieli Paryscy, a ona na imię Taube. Przez pięć dni tygodnia pani Dobowa obchodziła całą okolicę, wszędzie zjawiając się w ustalonym dniu. Wiedziała wszystko o wszystkich, ale była dyskretna, przede wszystkim troszcząca się o swój handel. Zginęła w tragicznym getcie warszawskim.
Mosiek był bardzo wysoki (a może po prostu ja byłam bardzo mała) i chudy. Z rękawów obszernego, długiego chałata wystawały kościste dłonie o palcach sękatych jak stare korzenie, chałat zaś był brudny i pachniał brzydko. Na głowie Mosiek miał typową - ponoć tylko przez Żydów warszawskich (warszawskich okolice) noszoną - sukienną czapkę z małym daszkiem, a na nogach ogromne buty z szerokimi cholewami, które opadały harmonią i telepały się luźno przy każdym kroku. Broda Mośka była długa, spiczasta i siwa, ale, w przeciwieństwie do śnieżnobiałej zegarmistrza Zamojskiego, tak brudna, że niewiele się odcinała od jego chałata.
Katarzyna Witwicka - Opowiadania konstancińskie. "Mosje Koza byl sklepikarzem w Jeziornie. Miał malutki sklepik naprzeciwko łaźni, tuż przy drodze nad pastwiskiem, koło Jeziorki. Miał tez żonę Ruchle, córkę Gitle i dwóch młodszych synków. Mojse Koza wziął w pacht osadę fabryczną i żaden inny Żyd z Jeziorny w sferę jego interesów nie lazł. Sam Mojsie rzadko przychodził do osady. Siedział w sklepiku jak generał w swoim sztabie. Mojsie Koza był dla nas niemal starcem, a miał przecież niewiele ponad czterdziestkę. Chodził po sklepiku w jarmułce, spod której wyłaziły zmierzwione, prawie siwe włosy, łączące sie z takąż brodą. Ponad wydatnym nosem - szparki oczu z zaczerwienionymi powiekami. Czarne cajgowe spodnie; podwiązane paskiem na chudym brzuchu, a nad nimi kamizelka włożona na flanelowa koszule. Na jego twarzy stale był grymas bólu. Chorował na piersi i brzuch - jak mówił czasem ludziom. U Mojsiego kupowaliśmy haczyki na ryby. Po jeden haczyk przychodziło nieraz dwóch albo i trzech budrysów, długo wybierali, płacili za jeden czy dwa" a zawsze znalazł sie jeszcze jeden albo nawet i dwa - nie wiadomo skąd! Ot, przyczepiły sie do ręki. Stary Mojsie wiedział o tych, praktykach, ale machał ręką na półgroszową stratę, wiedział, ze Ruchla na mamusi takiego klienta w jakis sposób odbije sobie te stratę. Jego żona Ruchla przychodziła często do osady. Chodziła od mieszkania do mieszkania ze swoim wielkim tobołem pełnym różnego rodzaju towarów. Miała perkaliki i czesucze, woalki, cajg, manchester, wełnę, 'popeline, jedwab, a nawet wstążki, nici, igły i koronki. Pamiętam, jak przychodziła do ciotki Staszki. Była wysoka, chuda, nosiła czarna perukę, która się jej zawsze przekręcała, gdy, zdejmowała z pleców swój tobół. Zza rozpiętej, brudnawej' bluzki widać pyl o zapadniętą pierś, a na niej wisiał na grubej tasiemce piter z pieniędzmi. Chudymi palcami żylastych rąk liczyła uważnie każdy pieniążek chowany do owego pitra. Chodziła kołysząc sie jak kaczka na swoich zmęczonych, platfusowatych nogach: Gdy siadała na krześle, zrzucał rzydeptane kapcie i z wyrazem ulgi poruszała stopami dużymi palcami u nóg. Mówiła po polsku z żydowskim akcentem, tak ze mało kto ja rozumiał, było to "połcwierci" polskiego, a reszta żydowski. Wystarczyło jej jednak tej umiejętności, by mogła handlować. Jeśli nie było czegoś w jej tobole, to miała to w sklepie i za dwa dni przynosiła zadany towar: i płótno, i batyst, i jedwab, i trykotyne, i cajg na ubranie dla męża do fabryki, i na ubranko dla chłopca, i na sukienkę dla córki. O pieniądze nigdy sie Ruchla nie bala. Jak nie było od razu, to ona poczeka do wypłaty, byle tylko było git! Gitla, jej córka, która miała jakieś trzynascie-czternascie lat i była naprawdę ładną dziewczyna, zjawiała sie w osadzie tylko w niedziele po poludniu. Przychodziła z ładnie uczesanymi kasztanowymi włosami, w jasnej kolorowej sukience i białym fartuszku, z dużym wiklinowym koszem z pałąkiem. W koszu miała pestki z dyni, białe, dobrze wysuszone, lekko podpalone. Szklanka pestek kosztowała dwadzieścia groszy, pól szklanki -dziesiątkę. Gitla siadała z koszem zawsze przed naszm domem. Miała duże ładne oczy, takie, jakie sie widzi na portretach z Fajum, i sobolowe brwi. Podobała sie chłopakom, próbowali do niej zagadywać, ale Gitla nie była rozmowna. Nie widziałem tez, żeby sie uśmiechała. Czasem tylko na jej twarzy pojawiało sie cos, co można było uznać za cień uśmiechu. Latem przychodziła z lodami, towarzyszył jej wtedy młodszy od niej o pare lat, brat Mordka. Po sprzedaniu lodów blaszana bańkę płukała pod studnią, wkładała do drewnianego kubełka i z zadowoleniem patrzyła na Mordke ? ?Ciebie teraz będzie letko nieść te bańki?. Z Jeziorny do fabryki było prawie dwa kilometry, Gitla dźwigała na plecach bańkę z lodami, ważącą około dziesięciu kilo. Ale puste już naczynie zarzucał sobie na plecy Mordka i wracali oboje do Jeziorny. Mordka, chłopak może o rok od nas starszy, był wysoki, chudy, rudy, a na czubku głowy nosił czarną jarmułkę. Chodził tak, jak my na bosaka, ale nigdy sie z nami nie bawił, nie grał w piłkę, w mońce, nie biegał za kółkiem,' nie umiał pływać. On musiał - jak czasem sam mówił - "myt tatełe geszeftu pilnować, mądre książki czytać". Teraz, gdy w fabryce był strajk i ludziom żyło się coraz gorzej, Mojsie Koza kazał Ruchli handlować z fabrycznymi "na borg" i nawet ceny obniżył. Był to odruch przyjaźni dla - ludzi potrzebujących, dla ludzi, którzy znaleźli sie w biedzie. Można to także nazwać kupiecką rzetelnością, ale przecież rzetelnością. - Zdzisław Kaliciński "O starówce, Pradze i Ciepokach".
Tak, nie wstydzę się tego powiedzieć: TĘSKNIĘ ZA WAMI! Tęsknię za społecznością, która tworzyła tutejsze okolice, stanowiła o ich tożsamości, a którą wojna mi tak bestialsko zabrała i nie pozostawiła po niej śladu. Proszę - mieszkańcy Konstancina, Konstancinka, Jeziorny i okolic o wspomnienia i wszelkie informacje, jakie możecie posiadać na temat naszej społeczności żydowskiej. Słyszałem różne "plotki" o mogile zamordowanych Żydów w lesie w okolicach Obór, o getcie które stworzyli Niemcy na terenie wsi Cieciszew... to są tylko "plotki", ale w każdej plotce jest ziarno prawdy a ja staram się do niej dotrzeć. Tak więc jeśli również coś słyszeliście o historii "naszych" Żydów - napiszcie do mnie na adres [email protected]
Za wszelkie informacje będę ogromnie wdzięczny. Nie zapominajmy o nich, bo jak mówią "dotąd umarłych wieczność trwa, dokąd pamięcią się im płaci".
Komentarz:3 , śro październik 20, 2010, 12:41:42