Koszalin

Lothar Baruch

Nasz Żyd z Koszalina

Chcę, by w tym miejscu, znalazła się także opowieść o "naszym Żydzie" z Koszalina; jedynym którego znam, mimo iż nie spotkałam Go osobiście.

Jego historię odkrył dla nas i pieczołowicie zrekonstruował Zdzisław Pacholski, znakomity fotografik, a opisał Piotr Polechoński - dziennikarz i znawca starego Koszalina. To zdumiewający przekaz, pełen niezwykłych zbiegów okoliczności i zaskakujących zwrotów akcji, w którym żal po utraconej rodzinie miesza się z radością odkrycia własnej tożsamości.

"Zaczęło się pod koniec lat 90. Wtedy Zdzisław Pacholski sprowadził do Koszalina z Amsterdamu wystawę poświęconą Annie Frank (holenderskiej Żydówce, autorce wstrząsających pamiętników z czasów okupacji, zamordowanej przez Niemców w obozie koncentracyjnym). Gdy któregoś dnia rozmawiał na jej temat ze swoimi sąsiadami, ci opowiedzieli mu historię niezwykłego spotkania. W połowie lat 80., gdy mieszkali jeszcze przy ulicy Dworcowej, zapukał do nich nieznajomy, starszy mężczyzna. Przedstawił się jako "profesor z Londynu" i zapytał, czy może obejrzeć mieszkanie, w którym żył przed wojną. W milczeniu obszedł każdy kąt, chwilę posiedział na balkonie z widokiem na Jamno i Bałtyk, podziękował i wyszedł. Kilka miesięcy później przysłał im kartkę z bożonarodzeniowymi życzeniami, gdzie był także jego londyński adres.

Niewiele myśląc, wysłałem nieznanemu Lesliemu Brentowi katalog wystawy i uprzejmy list. Odpowiedź przyszła natychmiast: z entuzjastycznymi podziękowaniami i kilkoma pytaniami - wspomina fotografik. Pacholski odpisał, Brent uczynił podobnie. Liczba listów szybko rosła, a w którymś z nich profesor znad Tamizy ujawnił swoje pierwsze imię i nazwisko: Lothar Baruch, syn Artura Barucha, skromnego, żydowskiego kupca z Koszalina.

Baruch przyszedł na świat w 1925 roku. Jak później opowiadał Pacholskiemu, najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa to te chwile, gdy siadał na balkonie i patrzył w stronę dobrze widocznego morza. Marzył wówczas o wyrwaniu się z małego miasteczka i dalekich podróżach. Nie wiedział, że los go wysłucha w wyjątkowo przewrotny sposób. Nastały lata 30. Szaleństwo Hitlera rozlewało się po całych Niemczech i dotarło też do Koszalina. Pierwszy zwariował nauczyciel ze szkoły Lothara. Pewnego dnia wykrzyczał chłopcu prosto w twarz, co on tak naprawdę myśli o "parszywych Żydach". Coraz częściej Lothar wracał z rozbitą głową, gdy kolejny jego kolega przestawał być jego kolegą. Jego rodzice potrafili przewidzieć, co będzie dalej. W 1937 roku umieścili małego Lothara w sierocińcu. Wierzyli, że w ten sposób chociaż jemu uratują życie. Trafił do miejscowości Pankov, niedaleko Berlina. Mama i tata odwiedzali go, co weekend.

Po Nocy Kryształowej w 1938 roku każdy, kto nie był pewny, jaka przyszłość czeka Żydów w państwie Hitlera, nie miał już żadnych wątpliwości: czeka ich zagłada. Niedługo potem przez Niemcy przetoczyło się kilka transportów pełnych żydowskich dzieci z sierocińców wiezionych do Wielkiej Brytanii. W ten sposób niemieckie i angielskie organizacje żydowskie ratowały je przed unicestwieniem. W jednym z nich jechał Lothar Baruch. Ruszył w nieznane, mając w pamięci rodziców żegnających go na berlińskim dworcu. Prosili, aby się nie martwił i zapewniali, że niedługo się spotkają. Wtedy widział ich po raz ostatni. Trafił do żydowskiej szkoły w hrabstwie Kent. Niedługo po tym przestały przychodzić listy z domu. W 1943 roku Lothar zaciągnął się do brytyjskiej armii i dosłużył się stopnia kapitana. Ale już pod innym nazwiskiem: dla ułatwienia sobie życia stał się Leslie Brentem. To były ciężkie chwile: jakiś czas po tym, gdy Zdzisław Pacholski dowiedział się o istnieniu Lesliego Brenta i zaczął z nim korespondować syn przyjaciół Pacholskiego ciężko zachorował (później na szczęście chłopak wyzdrowiał). Dla Pacholskiego najgorsza była bezczynność. Dlatego zaczął gorączkowo szukać jakichkolwiek informacji o chorobie chłopca w internecie. Przypadkowo trafił na stronę Brytyjskiego Towarzystwa Transplantologicznego. I tam zobaczył nazwisko Lesliego Brenta. Towarzystwo informowało o zbliżającym się uroczystym kongresie z okazji 50. rocznicy opublikowania odkrycia naukowego z dziedziny immunologii. Jego autorami byli Rupert Bilinham, Peter Medawar i Brent.

Fotografik zdębiał, gdy doczytał, czym zakończyło się ich odkrycie: zostało uhonorowane Nagrodą Nobla (rok 1960).

Co prawda odebrał ją tylko Medawar (w trakcie uroczystości podziękował swoim współpracownikom), ale to nie zmieniało faktu, że koszalinianin brał poważny udział w badaniach naukowych, które wyróżniono najważniejszą nagrodą na świecie. A najbardziej Pacholskiego zdumiało to, że był to ten sam człowiek, którego znał już od kilku lat i który ani słowem nie zdradził, że nie jest zwykłym naukowcem, ale tym z najwyższej półki. Nie zrobił tego nawet wtedy, gdy przed tym dokonanym przez Zdzisława Pacholskiego noblowskim odkryciem spotkał się z nim po raz pierwszy osobiście - w 2001 roku w Koszalinie. Wtedy Leslie Brent przyjechał do Koszalina wraz z żoną. Chciał poznać swojego przyjaciela z listów i jeszcze raz zmierzyć się ze swoim dzieciństwem. Spędził tu cały dzień, codziennie spotykając się z rodziną Pacholskich.

- Widać było, że pragnął dotknąć tego, co niegdyś mu zabrano. Byliśmy w dzisiejszej szkole "jedynce", gdzie uczył się przed wojną. Byliśmy na Górze Chełmskiej, którą świetnie pamiętał. Dziwił się wtedy, że Koszalin jest taki duży. On pamiętał jedynie nieduże miasteczko - wspomina Pacholski.

Najbardziej wzruszające było szukanie śladów najbliższych. Szczególnie jednego śladu, w którego istnienie profesor nie mógł uwierzyć, a o którym w gorączkowych słowach, w jednej z poprzedzających przyjazd rozmów telefonicznych, poinformował profesora Zdzisław Pacholski.

- Cała ta historia rzeczywiście zakrawała na cud. Otóż kilka lat wcześniej w jakichś zaroślach na brzegu Dzierżęcinki, niedaleko miejsca, gdzie zlokalizowany był jeden z dwóch cmentarzy żydowskich, jeden z pracowników koszalińskiego muzeum znalazł podniszczony, żydowski nagrobek, czyli macewę. Przetransportował go do muzeum, gdzie macewę oczyszczono i umieszczono w magazynie. Na macewie bez problemu można było odczytać imię i nazwisko, ale oczywiście nic nikomu ono nie mówiło - wspomina Zdzisław Pacholski.

Na szczęście imię i nazwisko zapamiętał ówczesny miejski konserwator zabytków.

- Któregoś dnia siedzimy razem i gadamy. Opowiadam mu właśnie, że poznałem niezwykłego człowieka, Żyda z Koszalina, który mieszka teraz w Londynie, ale urodził się w Koszalinie i wtedy nazywał się tak i tak. A on do mnie "Zaraz, zaraz, jak? Baruch? A wiesz, że w naszym muzeum jest macewa z tym samym nazwiskiem?" Pobiegłem do muzeum i patrzę: jest macewa, a na niej wyryte "Dawid Baruch". Dzwonię do Lesliego. "Dawid Baruch to niemożliwe. Tak nazywał się mój dziadek" - mówi i zaczyna płakać. I gdy osobiście stanął przed macewą na muzealnym dziedzińcu, długo i w milczeniu wpatrywał się w swoje dawne nazwisko wyryte w kamieniu.

- Miałem wtedy wrażenie, że właśnie w tym momencie Leslie Brent ponownie stał się Lotharem Baruchem - mówi w zamyśleniu fotografik. Pacholski, gdy tylko dowiedział się, że Leslie Brent jest tak poważnie "zamieszany" w Nagrodę Nobla, wiedział już, że nie może tego tak zostawić. Zaczął spotykać się, informować, namawiać. "Słuchajcie, w Londynie żyje pewien profesor, który nie dość, że pochodzi z Koszalina, to jeszcze ma w swoim życiorysie Nobla. Zróbmy coś, aby ten człowiek poczuł, że tutaj jest także jego dom, a przy okazji promował nasze miasto na całym świecie" - zachęcał, kogo się dało.

W końcu trafił do ratusza. Miłosławowi Mikietyńskiemu, ówczesnemu prezydentowi Koszalina, pomysł się spodobał i wysłał do Brenta oficjalne zaproszenie do ponownych odwiedzin miejsca urodzenia. Ten z radością je przyjął i przyjechał do Koszalina w lipcu 2005 roku. Spędził tutaj wtedy kilkanaście dni. W tym czasie Brent odwiedził koszalińskie muzeum oraz Archiwum Państwowe. Spotkał się z przedstawicielami Okręgowej Izby Lekarskiej, od których dostał tytuł honorowego członka Izby. Wziął również udział w dyskusji w Teatrze Propozycji Dialog. Szczególnie wzruszające było odsłonięcie przez niego na ścianie kamienicy przy ulicy Dworcowej 4, gdzie przed wojną mieszkał, pamiątkowej tablicy jemu poświęconej oraz oficjalne otwarcie odnowionego, żydowskiego cmentarza przy ulicy Rzecznej.

- Nigdy nie zapomnę chwili, gdy jeszcze przed oficjalnym otwarciem Leslie poprosił mnie, aby go zabrać na cmentarz. Pojechaliśmy, on wszedł na jego teren i zobaczył, że stoi tu także macewa jego dziadka. Wtedy, jakby trochę do mnie, a trochę do siebie powiedział: Dokonało się - mówi Zdzisław Pacholski.

Leslie Brent do Koszalina przyjechał jeszcze rok później i wziął udział w odsłonięciu pomnika upamiętniającego istnienie drugiego cmentarza żydowskiego w Koszalinie, przy ulicy Racławickiej. Dziś znajduje się tutaj kompleks należący do Politechniki Koszalińskiej i to jej władze wystąpiły z inicjatywą, aby taki pomnik postawić.

Co dziś dzieje się z Leslim Brentem?

- Mimo że z roku na rok przybywa mu lat, cały czas jest aktywny. Udziela się naukowo, społecznie. Czas jednak upływa nieubłaganie i pisze do mnie, że był na pogrzebie tego przyjaciela lub pożegnał kolejnego znajomego. Siły jeszcze nie opuszczają go na tyle, że ciągle może podróżować. Rok temu na krótko prywatnie odwiedził Koszalin, długo patrzył na okna swojego przedwojennego domu. Ciągle bardzo ciepło wspomina swoją wizytę w 2005 roku i nas, współczesnych koszalinian - mówi Zdzisław Pacholski.

[Piotr Polechoński:http://www.gp24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20130323/HISTORIA04/130329866]

Lothar Baruch - Leslie Brent, to Jemu chciałabym powiedzieć "Tęsknię za Tobą, Żydzie" tu w Koszalinie. O Nim myślę przemierzając ulice miasta, odwiedzając żydowski kirkut, przechodząc obok miejsca, w którym wznosiła się przed wojną okazała żydowska synagoga. Zastanawiam się: kim był, co czuł w tych samych miejscach? Czy był tu szczęśliwy? Co sprawia, że nadal wraca myślą do miejsca swojego dzieciństwa, mimo trudnych doświadczeń i przykrości, których tu doświadczył? Myślę także o Jego rodzinie i przodkach, o żydowskich mieszkańcach Koszalina. Próbuję sobie wyobrazić Ich codzienność, małe radości, troski, powszednie starania, problemy, trudności, a wreszcie strach, samotność, opuszczenie, alienację i niezrozumienie wobec wydarzeń czasu wojny.

Chcę o Nich pamiętać, przypominać, mówić i pokazywać, że Koszalin to również Ich Heimat, Ich miasto, miejsce, które wybrali na Dom, na długo przed tym, jak my się tu pojawiliśmy. Słusznie zauważył Zdzisław Pacholski, że "pomorscy Żydzi są sierotami historii", nie upomina się o Nich żadna ze stron ani Polacy, ani Niemcy; tym bardziej na nas, współczesnych mieszkańcach Koszalina, spoczywa obowiązek kultywowania Ich pamięci i obecności w tym miejscu, byli przecież naszymi poprzednikami, naszymi sąsiadami, dlatego... Tęsknimy za Nimi?


Autor: Joanna


Napisz komentarz

Pola oznaczone * muszą zostać wypełnione.